Ostatnio odmawiamy sobie podróży (albo przynajmniej staramy się). Dla mnie to pierwszy rok od sześciu lat, kiedy nie wyjechałam za granicę, przynajmniej na chwilę. Oczywiście nie ma tego złego, bo staramy to sobie rekompensować w inny sposób np. Głównym Szlakiem Beskidzkim, czy też jak ostatnio Koroną Gór Warszawy, o której jeszcze kiedyś napiszę. Wiadomo, covid, ale też przeciągający się odbiór domu, mocno nas blokują. Plusem tej sytuacji jest to, że w końcu mieliśmy motywację, aby wyjechać nad polskie morze, w dodatku tak, jak to zawsze planowaliśmy, bo z psem. W dodatku udało nam się uchwycić kometę na plaży.

Półwysep Helski z psem

Decyzja zapadła na ostatni moment, początkowo miały być okolice Łeby, ale skończyło się na Półwyspie Helskim, a konkretnie w Jastarni. I to był strzał w 10 do tego stopnia, że przedłużyliśmy na miejscu pobyt o jeden dzień. Mieszkaliśmy w Niebieskiej Willi  – miejscu baaaardzo przyjaznemu psom. Bardzo Wam polecam. Jedynym minusem tego miejsca jest duże oddalenie od plaży dla psów. Kto był na Półwyspie to wie, że tu nie mieć pokoju przy plaży po prostu się nie da. My do najbliższej plaży mieliśmy około 400 metrów, ale do plaży dla psów już około pól godziny drogi. Wciąż nie jest źle, ale zawsze mogłoby być lepiej.

Na plażę dla psów w Jastarni wchodzimy wejściem 55. Po drugiej stronie Jastarni w Kuźnicy, również znajduje się plaża dla psów (wejście 31), ale nie jest tak fajna, jak ta w Jastarni – przede wszystkim ze względu na grubszy piasek. Jednak idąc na tę plażę, jesteśmy w stanie zobaczyć morze i zatokę jednocześnie (zupełnie jak na Fort Napean w Australii). Do plaży w Jastarni, z miejsca, w którym mieszkaliśmy, doszliśmy lasem wzdłuż morza, już pierwszego dnia. Swoją drogą nadmorskie lasy są przepiękne, a psie plaże puste!

Como, nasz pies, nad morzem był pierwszy raz i absolutnie zakochał się w tonach ciepłego, drobniutkiego piasku. Zanim doszedł na plażę, już tarzał się w nim w każdym możliwym miejscu. A na plaży miał pełną rozpustę! Tarzał się, skakał, biegał, szczekał. Naprawdę widać było, że jest szczęśliwy i że mu się podoba! Trochę gorzej zrobiło się, gdy wszedł do wody. Como jest strasznym zmarźluchem, a woda w Bałtyku, jak wszyscy wiedzą, nie należy do najprzyjemniejszych pod względem temperatury. Po krótkim kontakcie z wodą, która nijak ma się do tej z mazurskiego jeziora w środku lata, przez kolejną godzinę musieliśmy go ogrzewać. Więcej do wody się nie zbliżył.

Nie samą plażą człowiek (i pies) żyje

Chociaż czynimy ogromny progres w odpoczywaniu na urlopie w postaci leżenia na plaży, a nie tylko bieganiu od jednego miejsca do drugiego, to nadal nie możemy pozwolić sobie na to, żeby trochę przy okazji nie pozwiedzać. Z resztą, uważam, że na tym wyjeździe harmonia była idealna między odpoczynkiem a zwiedzaniem.

Jeśli chodzi o zwiedzanie to naturalnie nasz wybór padł na Hel. W końcu stanąć na samym końcu tego magicznego cypelka to jest coś, co trzeba odhaczyć będąc Polakiem – mylę się? Oprócz samego początku lub końca Polski, co jest bardzo miłym spacerem, ale na maksymalnie godzinę, Hel oferuje jeszcze inne atrakcje. Idąc w stronę łączenia zatoki z morzem, przechodzimy przez las pełen militarnych umocnień. Ja wiem, że to nie wszystkich ciekawi (w tym mnie, ale Maćka i owszem), ale tu jest naprawdę fajnie! Możecie pochodzić po rozrzuconych po lesie bateriach przeciwlotniczych i absolutny czad – pochodzić podziemnymi korytarzami od jednego stanowiska do drugiego. Nawet psu się podobała taka eksploracja!

 

Oprócz tych dwóch atrakcji, zafundowaliśmy sobie przepłynięcie się statkiem. Maciek nigdy nie płynął po morzu, więc ulegliśmy namowom (piesek za darmo) i udaliśmy się na rejs z przewodnikiem. Pływaliśmy wzdłuż wybrzeża i słuchaliśmy opowieści, gdzie jest rezydencja prezydenta, gdzie specjalnie zatopiono statki i masy czerstwych, ale sympatycznych żartów. Dodam, że tego dnia pogoda nie rozpieszczała, na morzu tym bardziej. A już wspominałam, że nasz pies ma niską tolerancję na temperatury. Nas ratowała gorąca (i słodka) kawa, a Como musiał się zadowolić przytulaniem do swoim właścicieli (a to chyba nie najgorsza perspektywa mogąc przy okazji rozglądać się dookoła w zupełnie nowym i fascynującym dla psa miejscu). Więc, jeśli jesteś właścicielem psa, który podobnie trzęsie się na małym wiaterku, zainwestuj na ten wyjazd w sweterek, my bardzo żałowaliśmy, że go nie zabraliśmy ze sobą.

Rejs statkiem może brzmi beznadziejnie i tanio, ale nam się podobało i dało inspirację do kolejnego miejsca do odwiedzenia. O wrakach statków zatopionych specjalnie przy brzegu obok portu wojskowego, wiedzieliśmy. Ale tu dostaliśmy motywację, żeby zobaczyć je na własne oczy. Udaliśmy się na zachód. Przeszliśmy obok fokarium, które niestety było już zamknięte, przez kładkę nad Parkiem Wydmowym, a później kawał drogi wgłąb półwyspu. Minęliśmy z lewej strony bazę wojskową, przeszliśmy przez torowisko i dotarliśmy w końcu do wybrzeża. Stąd trzeba zawrócić na wschód w kierunku widocznych już z daleka wraków. Kiedyś „Wicher” i „Gryf” służyły w marynarce wojennej, teraz służą turystom, jako ciekawa sceneria do zdjęć.

W Helu było super, szczególnie jeśli dodać jeszcze do tego zniszczone, industrialne budynki. Możecie je znaleźć w sumie wszędzie, ale najwięcej przy porcie. Dla jednych będą szpecić okolicę, a dla innych będą stanowić nową ciekawą scenerię. Do tego wszystkiego jeszcze wyciągnięte małe kutry rybackie i szopka pełna przeróżnych sprzętów, których przeznaczenia mogę tylko domyślać. Istny raj instagramowiczów!

 

Jurata, Jastarnia, Chałupy welcome to…

Dla bilansu między wymagającym pięknem z Helu, a pięknem prawdziwym, zajechaliśmy w drodze powrotnej do Juraty. Celem było molo, ale przy okazji przeszliśmy się po tej przepięknej, kurortowej miejscowości, w której czuć artystycznego ducha, gdzie polski kicz nie zalewa ulic. Wow, po raz kolejny obudził się w nas emeryt, tak jak na Mazurach, kiedy to tylko cisza i spokój były dla nas piękne. Samo molo, również przepiękne! Świeża biała farba błyszcząca na barierkach, drewniane deski i dookoła niebieska woda zatoki. A żeby było jeszcze bardziej, jak z pocztówki – zachód słońca. Moje estetyczne oczekiwania spełniły się w 100%.

 

Jastarnia to raczej typowa nadmorska miejscowość. Nie wyróżnia się niczym szczególnym, oprócz jednego. Portu rybackiego! Nie wiem, jak Wy, ale ja uwielbiam kolor! A tu kolorów jest pod dostatkiem. Każdy kuter rybacki jest inny, każdy wyjątkowy, każdy w przeróżnych kolorach. Chodziliśmy tu chyba godzinę i nie mogliśmy się napatrzeć. Coś pięknego. W porcie rybackim znajdziecie również najlepszą rybę jaką jedliście w życiu. Gwarantuję! Miejsce wygląda więcej niż mało zachęcająco. Jest metalowo – plastikowym tworem pomalowanym na niebiesko z napisem „Pyszna rybka”. Przy okazji znaleźliśmy też miejsce z pyszną pizzą neapolitańską – Morski Piec.

Jastarnia i Chałupy to chyba najbardziej znane miejsca w Polsce, gdzie można poćwiczyć windsurfing i kitesurfing. My oglądaliśmy z brzegu tę masę kolorowych żagli i latawcy, ale ja mam już postanowienie, że w najbliższym możliwym czasie, kiedy znajdziemy się tu ponowie, też spróbuję swoich sił. Trzymajcie kciuki!

A w drodze powrotnej Malbork

Malbork, chyba każdy słyszał, każdy kojarzy z zakonem krzyżackim. Nas tu jeszcze nie było, więc w drodze powrotnej zajechaliśmy, żeby zobaczyć go przynajmniej z zewnątrz. Wstęp do środka z psami nie jest dozwolony, ale to, co zobaczyliśmy, absolutnie zaspokoiło nasze apetyty na zwiedzanie, bo zamek robi ogromne wrażenie. Obejście go dookoła zajęło nam 40 minut. Naprawdę warto zajechać! A później dalej do domu, szykować się na kolejny wyjazd, tym razem w Bieszczady na Główny Szlak Beskidzki. Za trzy dni mieliśmy już być w Wołosatem i szykować się na zdobycie pierwszych kilometrów tego 500-kilometrowego szlaku.