Po ogólnym wpisie o GSB, przychodzi czas na post o pierwszym dniu na trasie. Tak się składa, że wchodząc na szlak od strony Wołosatego, na pierwszy dzień dostajemy najdłuższy odcinek podczas całej wędrówki. Rozpoczyna się długim, mozolnym podejściem przez las, ale kiedy wejdziemy już na połoniny to dzieje się magia i nie zważa się już na kolejne kilometry. Ten szlak to czyste piękno!
Najpiękniejszy szlak w Bieszczadach
Zacznijmy jednak od początku. Do Ustrzyk Górnych przyjechaliśmy w sobotę około godziny 18. Na parkingu zrobimy sobie chwilowy postój na coś ciepłego. Pogoda zdecydowanie nie rozpieszczała. Równiutko przez cały czas padał deszcz, a prognozy pogody na kolejny dzień też nie były zbyt optymistyczne. Chciałabym napisać – no nic, jak to w górach, czasem słońce, czasem deszcz – ale szczerze powiedziawszy trochę się podłamałam tym, że przez najbliższy tydzień mielibyśmy codziennie iść w takim deszczu, później spać w deszczu, jeść w deszczu i w dodatku nie zobaczyć Bieszczadów po raz pierwszy w pełnej krasie latem.
Na szczęście moje pesymistyczne założenia kompletnie się nie sprawdziły. Drogę do Wołosatego przeszliśmy niemal na sucho, w towarzystwie świetlików. Na polu namiotowym lało jak z cebra, ale już rano chmury zaczęły się podnosić, serwując nam zachwycające krajobrazy. O 7:00 byliśmy już na trasie i rozpoczęliśmy długie powolne podchodzenie na Przełęcz Bukowską. Jedynym widokiem w tej części trasy była Tarnica pięknie wyłaniająca się z mgły na samym starcie szlaku, później długo, długo nic, aby na sam koniec wynagrodzić nas po tysiąckroć!
Przełęcz Bukowska otwiera widok na Połoninę Bukowską – jedną z najpiękniejszych w Bieszczadach. Połonina, niższa niż Caryńska czy Wetlińska, ma szeroki grzbiet, a gdzieniegdzie poprzetykana jest drzewami. Widok jest kompletnie oszałamiający i towarzyszy nam na do pierwszego szczytu na trasie, czyli do Rozsypańca. W dodatku nie ma już śladu po chmurach, deszczu i mgle.
Rozsypaniec i Halicz
Na Rozsypańcu zaczyna się walka na krajobrazy między stroną polską a ukraińską. Z Rozsypańca możemy zobaczyć już Halicz, Krzemień i królową polskich Bieszczadów – Tarnicę. Za nami zostaje piękna Połonina Bukowska. Plecaki trochę dają w kość, kondycja pozostawia wiele do życzenia, ale co tam. W czasie podejścia, miałam myśli „i po jaką cholerę się tak męczę?” i jak zwykle po wejściu ponad drzewa, odpowiadam sobie „właśnie po to!”. Jest pięknie!
Z Rozsypańca schodzimy kilkanaście metrów w dół (jak ja nie lubię w górach schodzić w dół, by za sekundę znowu wchodzić na górę!), by następnie zmierzyć się z jednym z dwóch najostrzejszych podejść tego dnia. Wchodzimy na Halicz – pięknie wybijający się szczyt z bajecznymi widokami. Gdzieś po stronie ukraińskiej widzimy Pikuja – najwyższy szczyt w całych Bieszczadach, który planowaliśmy zdobyć dwa lata temu, zanim nasze życie wywróciła do góry nogami choroba Maćka – cukrzyca typu 1.
Po odwołaniu wyjazdu w ukraińskie Bieszczady, myślałam, że już tak pozostanie i koniec z tego typu wyjazdami. A teraz jesteśmy tutaj, z plecakami i cukrzyca jest po prostu kolejną kwestią, którą trzeba ogarnąć. Apteczka powiększyła się o insulinę, zapasowe peny, dwa glukometry, igły, lancety. Natomiast wyżywienie powiększyło się o saszetki cukru i większą liczbę batonów. Do tego wszystkiego uważniejsza obserwacja swojego ciała. Czy jest to upierdliwe? Jasne, że jest! Czy wolelibyśmy żeby jej nie było? Jasne, że tak! Ale jest i żyjemy z nią i żyjemy całkiem fajnie. Mówię „my”, bo chociaż choruje Maciek to jesteśmy w tym razem. I wiecie, co? Jestem przeogromnie dumna z mojego męża! Radzi sobie świetnie i mógłby wystąpić w reklamie o aktywnym cukrzyku. Nic się nie zmieniło, a jeśli już to na lepsze!
Burzowa Tarnica i Szeroki Wierch
Uff trochę ciężko się zrobiło! Wróćmy może do widoczków, co? Halicz to dopiero połowa drogi. Przed nami jeszcze Przełęcz Goprowska i podejście pod Tarnicę. Na Przełęczy robimy obiad i gdzieś uciekają nam dwie godziny. W międzyczasie dookoła zaczynają się zbierać chmury burzowe. Zbieramy się i podchodzimy pod drugie najbardziej wymagające podejście tego dnia – na Przełęcz pod Tarnicą. To tutaj półtora roku temu w zimie zastanawialiśmy się czy nie pójść dalej trasą, którą teraz przeszliśmy. Nawet nie potraficie sobie wyobrazić, ile razy podczas tej wędrówki powtarzałam sobie w głowie „jak to dobrze, że wtedy zrezygnowaliśmy!”.
W planach był szybki strzał na Tarnicę, ale wspólnie doszliśmy do wniosku, że z burzą nie ma żartów, więc uciekamy na dół. Byliśmy tu już dwa razy, damy sobie radę z odpuszczeniem. Niestety wiele osób ma inny pogląd i w momencie, gdy w niedalkiej odległości słychać grzmoty, a na niebie pojawiają sie pioruny, ci ludzie prą na szczyt. Z dziećmi, ze słabą kondycją… jakby nie słyszeli o tym, co potrafi zrobić burza w górach, a w szczególności na szczycie z krzyżem (jak w zeszłym roku na Giewoncie).
My kierujemy się dalej czerwonym szlakiem przez Szeroki Wierch. Jestem tu po raz pierwszy i bardzo żałuję, że z tyłu goni nas burza, bo widoki są przepiękne. Bardzo polecam ten szlak na Tarnicę, chociaż dłuższy niż z Wołosatego, to zapewnia piękniejsze widoki. Do linii lasu burza cały czas kręci się wokół nas, ale nie atakuje. Schodzimy więc spokojnie z połoniny, tu obrywamy kilkoma dużymi kroplami, ale na tym koniec. Bezpiecznie schodzimy do Ustrzyk Górnych i udajemy się na pole namiotowe do schroniska Kremenaros (dla fanów serialu Wataha – położone na przeciwko siedziby służby celnej).
Udało się, pierwszy dzień za nami! Zmęczeni szykujemy się na kolejny dzień na Połoninę Caryńską.
Wołosate – Rozsypaniec – Halicz – Przełęcz Goprowców – Przełęcz pod Tarnicą – Szeroki Wierch – Ustrzyki Górne (24 km – 8:30:15)