Chociaż przed nami jeszcze długa droga, to wielkimi krokami zbliżamy się do końca naszego fragmentu Głównego Szlaku Beskidzkiego, a tym samym do zakończenia etapu Bieszczadów. Droga przed nami nie dość, że jest długa i męcząca, to w dodatku oferuje mało widokowo. Przez 90% trasy prowadzi lasem, ale na samym końcu ma wisienkę na torcie w postaci Jeziorek Duszatyńskich. Warto doczekać końca posta!

Najnudniejszy dzień, najlepsza noc

Zbliżając się do końca urlopu, zaczęliśmy myśleć o powrocie do domu i kalkulować z trasą. Stanęło na podzieleniu odcinka, który wiele osób pokonuje w czasie jednego dnia, na pół. Nasza trasa przebiegała z Cisnej do Przełęczy Żebrak, a kolejnego dnia z Przełęczy do Komańczy.

Chociaż w oddali tliła już się wizja powrotu, tego dnia dopadła mnie absolutna, psychiczna niemoc. Może to było spowodowane zbyt wygodnym spaniem, a może po prostu zmęczenie materiału. Nie wiem, ale po 5 minutach drogi miałam dosyć i łzy w oczach. Tęskniłam za domem, psem i wygodną kanapą. A trasa nie pomagała…

Hon Bieszczady szlak

Hon szlak czerwony Bieszczady

Maciek rzucił tu nawet, że możemy zawrócić i zostać w Cisnej, ale to było dla mnie nie do przyjęcia, bo cel był za blisko, a ja miałam wystarczająco sił. Cały czas uczę się odpuszczać i uświadamiać sobie, że nic nie muszę. Zacisnęłam więc zęby i ruszyłam. Na start dostaliśmy strome podejście pod Hon. Chyba najbardziej strome podczas tego wyjazdu. Na szczęście skończyło się w miarę szybko i dalej powtarzaliśmy już znany nam temat z dnia poprzedniego, zdobywania mini szczytów, ale tym razem bez polanek z widokami.

Hon Bieszczady

Hon szlak czerwony Bieszczady

Hon szlak czerwony Bieszczady

Naszym szczytem na dziś był Wołosań. Przed nim na mapie widnieją cztery szczyty, ale w rzeczywistości jest ich o wiele więcej. A na każdym kopczyk z kamieni. Na szlaku pustki, ruch głównie osób przechodzących GSB. I nic dziwnego, szlak jest nudny i ciągnie się w nieskończoność, niczym nie rekompensując swoich mankamentów. Jeśli liczycie, że w końcu, jak dojdziecie na ten magiczny Wołosań, który wskazują znaki, zobaczycie widok zapierający dech w piersiach, to muszę Was rozczarować. Co prawda kawałek za szczytem, po odejściu w las ze szlaku, znajdziecie punkt widokowy, ale nie jest on zdecydowanie porywający. W końcu schodzimy już z wyższych gór…

Wołosań widok

Wołosań widok

Idąc za przewodnią myślą, że szczyt = obiad, dreptaliśmy w kierunku Wołosania z nadzieją na dinner with the view. Musieliśmy się jednak zaspokoić obiadem z widokiem na las. Znowu, jak to w porze obiadowej, przesiedzieliśmy godzinę odpoczywając. Nie śpieszyło nam się zbytnio, chociaż byliśmy dopiero w połowie drogi do Przełęczy Żebrak, gdzie zamierzaliśmy spać. Szlak mieliśmy wyjątkowo dobrze oznaczony, bo w przeciwnym kierunku akurat zmierzała grupa osób oznaczających szlaki. Więc zgubić się nie było jak, tym bardziej, że ścieżka biegła cały czas grzbietem.

znakowanie szlaków Bieszczady

Główny Szlak Beskidzki GSB szlak czerwony

Przed wieczorem doszliśmy do Przełęczy Żebrak, na której postawiono nową wiatę. Tu zamierzaliśmy spać. Dla mnie to był pierwszy raz, kiedy miałam spać w takim miejscu. Byłam bardzo ciekawa jak będzie! Wieczorem po przygotowaniu miejsca do spania, rozpaliliśmy ognisko i toczyliśmy długie rozmowy. Tego dnia nocował z nami Kuba, o którym wspominałam w pierwszym wpisie. Kuba z Tomkiem spali w hamakach, my na podłodze. I naprawdę muszę przyznać, że było super!

Chryszczata w ogniu walki

Kolejnego dnia wstaliśmy bardzo wcześnie (jak na nas). Na szlak wyruszyliśmy kilka minut po 7. Dzisiaj musieliśmy dojść do 18:30 do Komańczy, aby zdążyć na pociąg. Z Komańczy odjeżdżają dwa pociągi na dzień (rano i wieczorem), więc nie było żartów. Oczywiście planowaliśmy, że w Komańczy będziemy mieć tyle czasu, że zdążymy się wynudzić za te wszystkie dni. I oczywiście dotarliśmy godzinę przed odjazdem.

Tego dnia mieliśmy trzy cele. Pierwszym był szczyt Chryszczata. Miejsce niezwykłe ze względów historycznych. Po drodze mijaliśmy liczne krzyże poległych w walce żołnierzy z pierwszej wojny światowej. Góra miała duże znaczenie strategiczne przez wiele lat, m.in. w trakcie walk z UPA. Oprócz licznych grobów mijanych po drodze, na szlaku można znaleźć łuski po wystrzelonych pociskach. Na samym szczycie znajduje się betonowa wieża geodezyjna i mało zachęcająca wiata.

Jeziorka Duszatyńskie – wizytówka Bieszczadów Zachodnich

Stąd już tylko godzina drogi w dół do Jeziorek Duszatyńskich. Ich historia jest niesamowita i nieprawdopodobna. Jeziorka powstały zaledwie 113 lat temu w 1907 roku w wyniku osunięcia się dużego fragmentu zbocza Chryszczatej. Ogromny kawał ziemi, skał i drzew, zatrzymał się w jarze, tamując płynący potok, co dało początek trzem jeziorkom i licznym oczkom wodnym. Towarzyszący osuwisku huk, przestraszył mieszkańców położonego nieopodal Duszatyna, którzy powiązali hałas z końcem świata, diabelskim działaniem, a nawet upadkiem meteorytu. Ludność spakowała swój dorobek i uciekła do pobliskich wsi. Na trwogę zaczęły bić dzwony w cerkwi, co niektórzy przypisują trzęsieniu ziemi powstałemu w wyniku osunięcia. Dziś niestety jeziorka zmniejszają się, zamulają, a jedno zniknęło

całkowicie. Oglądajcie, więc póki są!

Uroda jeziorek jest troszkę przesadzona, moim zdaniem, ale nie da się im odmówić magi, podobnie jak ich otoczeniu. W głębi wody zobaczycie kikuty drzew, które porastały to miejsce przed osuwiskiem. My mieliśmy dodatkowo to szczęście, że w woda była niemal czarna od kijanek i małych żabek! Fantastyczny punkt obserwacyjny! Po zejściu z Chryszczatej, usiedliśmy na brzegu jeziora i zjedliśmy obiad. Nawet nie wiedzieliśmy, jak popularne to miejsce, póki nie wstaliśmy i nie przeszliśmy na drugą stronę jeziora.

Samo obejście jeziora dookoła, jak i dojście do Duszatyna, daje niezapomniane wrażenia. Przechodzimy przez liczne mniejsze i większe potoczki, wyżłobione rynny obok wodospadów. Droga jest dosyć długa, ale oprócz potoków, nie jest wymagająca (przynajmniej w czasie suszy, po deszczu może zamienić się w piekło). Na samym końcu, docierając już niemal do drogi, wchodzimy na polanę, przypominającą mi na pierwszy rzut oka polanę Włosienicę w Tatrach. Tylko góry zdecydowanie mniej majestatyczne.

Prawie w domu

Dochodzimy do asfaltu, wiemy, że jeszcze czeka nas wejście w las i podejście do Komańczy. Chwilę odpoczywamy obok brodu, których jest tu w bród (he he) i ruszamy w kierunku naszego ostatniego celu. Moje stopy cierpią tu już strasznie. Przez te kilka dni dorobiłam się licznych odcisków, prawdopodobnie od zbyt cienkich skarpetek. Pomimo bólu, wrzucam piąty bieg, bo jak najszybciej chcę już być na miejscu, zdjąć treki i założyć japonki. Droga jest piękna, ciągnie się wzdłuż potoku, a na jej finale czeka nas znak kończący Karpaty Wschodnie i otwierający Karpaty Zachodnie. Co oznacza, że przeszliśmy polską część Karpat Wschodnich!

Karpaty Zachodnie znak

W tym miejscu skręcamy znowu do lasu i tu niespodzianka. Przed nami na zakończenie bardzo ostre podejście, a dalej błoto, którego już tak łatwo nie można wyminąć. Po drodze kilka osób powtarzało nam, że za Komańczą zaczyna się ogromne błoto, bo z tego też słynie Beskid Niski, którego kawałeczek zahaczamy. Tutaj okazuje się, że czasu wcale nie mamy tak wiele, jak planowaliśmy, a błoto jeszcze bardziej opóźnia nasz marsz. Tutaj też Maciek dostrzega orła przedniego, wszyscy inni patrzą wtedy pod nogi…

W końcu dochodzimy do Komańczy. Końca naszej 6-dniowej wyprawy. Szukamy sklepu i każdy rzuca się na wszystkie możliwe przysmaki. Soczki, lody, ciastka… należy się. Udaje nam się jeszcze wypić pożegnalne piwko przed przyjazdem pociągu. Dojeżdżamy do Zagórza, żegnamy się z chłopakami i idziemy do pizzerii przekoczować kolejne godziny, które zostały nam do odjazdu busa. W autobusie wszyscy śpimy jak dzieci. Dojeżdżamy do Warszawy i ruszamy po szybkim prysznicu po psa. Po drodze zahaczamy jeszcze o Decathlon po hamak, którego idea zachwyciła nas w górach.

I tak pełni satysfakcji kończymy ten wyjazd. Teraz pozostaje wyleczyć stopy i planować dalszą część trasy na kolejny rok – tym razem Beskid Niski. Za rok widzimy się znowu na stacji w Komańczy i znowu ruszamy w pogoni za czerwonymi znaczkami (Maciek, Ewelina, Sebastian – mam nadzieję, że w tym samym składzie!). Podsumowanie wyjazdu znajdziecie w pierwszym wpisie 🙂

Dzień piąty – Bacówka PTTK pod Honem – Wołosań – Jaworne – Przełęcz Żebrak (15 km – 5:24:08)

Dzień szósty – Przełęcz Żebrak – Chryszczata – Jeziorka Duszatyńskie – Duszatyn – Komańcza PKP (21 km – 6:24:19)