Od dawna marzył nam się leniwy wyjazd. Bez zwiedzania, gnania z miejsca na miejsce. Wyjazd, podczas którego będziemy mogli leżeć i nic nie robić. Wyjazd, na którym będziemy się nudzić i lenić. Wyjazd, na który pojedziemy z naszym psem. I udało się, pojechaliśmy na Mazury i tam znaleźliśmy wszystko, czego potrzebowaliśmy do szczęścia. 

Ostatnie miesiące przed wyjazdem były dla nas ciężkie. Bez wolnych weekendów, wyjazdów, leniuchowania. A wszystko za sprawą ślubu, który wzięliśmy w czerwcu (tak! stało się!). Dwa lata wcześniej, gdy zaręczyliśmy się we Florencji, myśleliśmy, że organizacja wesela przyjdzie nam szybko, łatwo i przyjemnie, a w szczególności bez przemęczenia. No i jednak tak kolorowo nie było. Najlepszym dowodem na to, jest chyba to, że w ostatnim miesiącu przed weselem, marzyliśmy tylko o tym, żeby już pojechać na Mazury, położyć się w ciszy nad jeziorem, z książką w ręku. Nic nie zwiedzać, za niczym nie gonić, tylko odpoczywać, a nawet się nudzić. Co więcej, udało nam się pojechać razem z naszym psem, po raz pierwszy na dłużej (no może 3 dni to nie jest bardzo długo, ale zawsze).

Znalezienie idyllicznego spokoju na Mazurach, wbrew pozorom, nie jest łatwe. Z dala od ludzi, z dala od imprez, z dala od motorówek. Ja na Mazurach byłam już po raz ósmy (w końcu pochodzę z północnego Mazowsza), Maciek z kolei był po raz pierwszy. Wiedziałam, że nie będzie wcale łatwo znaleźć miejsca, jak z pocztówki, gdzie o poranku słychać klekot bocianów, a wieczorem tylko żaby i świerszcze. Mazury są mekką imprezowych, ale i rodzinnych wyjazdów. Szeroka baza agroturystyczna, bliska odległość od centrum Polski, jeziora – to wszystko przyciąga wszelkie wieczory kawalerskie i panieńskie, weekendowe wypady ze znajomymi czy wyjazdy rodzin z dziećmi, podczas których dzieci siedzą w wodzie, aż zsinieją im usta. Wiem, bo sama tam byłam i na wieczorze panieńskim i na wypadzie ze znajomymi i jako dziecko, kiedy cała sina zarzekałam się, że nie jest mi zimno. I wszystko fajnie, ale my szukaliśmy na ten poweselny czas czegoś zupełnie innego. I połowicznie nam się udało.

Mazury Harsz

Czy można powiedzieć, że człowiek się starzeje, kiedy bardziej odpowiada mu towarzystwo niemieckich emerytów zamiast grupek młodych ludzi robiących ognisko nad jeziorem, oczywiście w towarzystwie dużej ilości alkoholu? Błagam, powiedzcie, że nie, bo my właśnie przeszliśmy na tę stronę życia. Nocowaliśmy w dwóch miejscach – w Starej Szkole w Harszu oraz w Leśniczówce nad jeziorem Rydzówka. Nasz pierwszy nocleg to właśnie emeryci, cisza, spokój, wioska i mnóstwo bocianich gniazd. Bardzo nam było szkoda opuszczać to miejsce, znaleźliśmy tu to, czego szukaliśmy. Wam też bardzo polecam, byście się tam wybrali, o ile potraficie się pogodzić z tym, że do najbliższej restauracji jest 8 kilometrów, a zamiast odgłosu warczących motorówek, słychać tylko wyskakujące z wody ryby i śpiewające ptaki. 

Na drugą noc przenieśliśmy się nad jezioro Rydzówka. Oglądając to miejsce na Bookingu, mieliśmy przez chwilę ochotę zrezygnować ze Starej Szkoły i przyjechać tu od razu na dwie noce. Całe szczęście, nie zdecydowaliśmy się. Miejsce, do którego przyjechaliśmy było naprawdę na końcu świata. Jechaliśmy brzegiem jeziora, szutrową drogą z dołami, aby dotrzeć do miejscowości Rydzówka, nad jeziorem Rydzówka z rezerwatem Półwysep i Wyspy na Jeziorze Rydzewskim. Najśmieszniejsze w tym wszystkim było to, że wszystko było powiązane z moim nazwiskiem panieńskim – Rydzewska. Lokalizacja była dla nas dużym plusem, bo w końcu szukaliśmy czegoś, co byłoby poza komercyjnymi Mazurami. Niestety na miejscu okazało się, że jest to miejsce popularne wśród miejscowych, którzy rozlokowali się z leżaczkami na brzegu jeziora przez co nawet ciężko było do niego wejść. Z resztą, jezioro było bardzo zimne w porównaniu do Harszu. Nie da mu się jednak odmówić urody – było przepiękne – z licznymi wyspami, bogatą florą i fauną. Niestety na miejscu nie można było nawet wypożyczyć łódki. Zaraz po przeniesieniu się do Rydzówki, uciekliśmy z niej znowu nad jezioro Harsz, po drodze zahaczając również o Mamry, które pamiętałam z wyjazdu z rodzicami.

Wiecie co, naprawdę lubię Polskę. Lubię za to, że podróże po niej są niezobowiązujące i naprawdę na nich odpoczywam. Kiedy wyjeżdżam gdzieś dalej, chcę poznać to miejsce jak najlepiej i zobaczy jak najwięcej, bo wiem, że pewnie nie wrócę w to miejsce po raz kolejny, a przynajmniej nie szybko. Kiedy podróżuję po Polsce, potrafię się coraz bardziej wyluzować i odpocząć.

I chyba jednak naprawdę się starzeję. Podczas wyjazdu największą radością był dla nas spokój i zabawy naszego psa w wodzie. i nie zamienilibyśmy tych trzech dni na nic innego, było cudownie! Coś czuję, że to nie będzie nasz ostatni raz.

PS. W drodze powrotnej zajechaliśmy do Wilczego Szańca. A na prawdziwą podróż poślubną wybraliśmy się do Czarnogóry. Było wspaniale, ale o tym już za chwilę!