Bieszczady zima

I znowu to zrobiliśmy! Po raz kolejny przywitaliśmy Nowy Rok w górach i po raz kolejny potwierdzamy, że to najfajniejszy sposób na Sylwestra ze wszystkich nam znanych. Góry, śnieg, domek z kominkiem, świetne towarzystwo, planszówki i trochę alkoholu dla rozgrzania – czy to nie brzmi fantastycznie? Rok temu spędziliśmy Sylwestra w Pieninach, a trzy lata temu również w Bieszczadach. W tym roku miały być Karkonosze, ale ostatecznie padło znowu na Bieszczady. I chociaż trzy lata temu obeszliśmy całkiem dużo, a w tym roku częściowo pojawiliśmy się w tych samych miejscach, to na nudę nie możemy narzekać. Warunki były tak bardzo różne, jakbyśmy pojawili się w zupełnie innych porach roku. Ostatnio śniegu trzeba było uważnie wypatrywać, a w tym roku trzeba było poważnie uważać, żeby nie wpaść po kolana, po pas, a nawet po pachy w zaspy.

Pogoda w tym roku też była radykalnie różna. O ile trzy lata temu spacerowaliśmy w przyjemnej aurze, z dobrą widocznością (widzieliśmy nawet Tatry), o tyle w tym roku nie zobaczyliśmy nic, wiatr wiał po 50 km/h, a do tego sypał śnieg. Może Wam się wydawać, że to strasznie słaby wyjazd w takim razie, ale dla nas było wręcz przeciwnie. Tym razem Bieszczady były dla nas wyzwaniem i sprawdzeniem siły charakteru. Z resztą, zobaczcie sami, jak było.

Połonina Caryńska – o rany jak wieje!

Dla nas wyjazd rozpoczął się od Połoniny Caryńskiej. Poprzednim razem przeszliśmy Połoninę Wetlińską, więc teraz wybór był prosty. Pierwsze, co nas spotkało tego dnia to drogi. Bez łańcuchów ani rusz, chyba, że masz 4×4. Niestety wiele osób się przeliczyło i przy kilku nieudanych próbach podjazdu pod górkę, musiało zawrócić, co tworzyło korki. Rozumiecie? Korki w Bieszczadach!

W końcu dojechaliśmy na miejsce i ruszyliśmy na szlak. W lesie było przepięknie, nie do opowiedzenia. Nigdy chyba nie widziałam tyle śniegu, co tej zimy w Bieszczadach. Drzewa uginały się pod jego ciężarem i skrzypiały. Gdzie tylko miejsce było bardziej odkryte, tworzyły się bieszczadzkie anioły. Było jak w bajce.

Bieszczady zima

Bieszczady zima

Bieszczady zima

Po wyjściu z lasu pojawiły nam się przeciwległe stoki gór – ale to wszystko tylko na chwilę, aby za moment znowu zajść chmurami. Podejście na połoninę ciągnęło się nieznośnie. Co chwilę wyłaniało nam się wypłaszczenie, które okazywało się tylko niewielkim załamaniem terenu, aby po chwili znowu piąć się mocno w górę. Gęsta mgła nie pozwalała zobaczyć nam naszego celu.

W końcu się udało, pojawiliśmy się na grzbiecie i zaczęło się. Silny wiatr przenosił zmrożone drobinki śniegu i bezlitośnie uderzał w każdy odsłonięty element twarzy. Ciężko było spojrzeć przed siebie, a śnieg zadawał ból. Jednak wszyscy dzielnie parli do przodu, aby przejść całą połoninę. Wiatr zasypywał ślady, a widoczność ograniczała się do 30 metrów, co wystarczało akurat, aby móc zobaczyć kolejną tyczkę wyznaczającą szlak. Połonina dała nam trochę w kość, ale to był dopiero początek naszej bieszczadzkiej przygody.

Bieszczady zima

Bieszczady Połonina Caryńska

Bieszczady zima

Bieszczady zima

Bieszczady zima

Bieszczady Połonina Caryńska

Sylwestrowe dylematy z Tarnicy

31 grudnia, Panie robią sobie staranny makijaż, fryzury, Panowie pastują buty i wiążą krawaty, wszyscy szykują się na Sylwestra, a my szykujemy się do kolejnego bieszczadzkiego szlaku. Na ten dzień zaplanowaliśmy spore wyzwanie – Wołosate – Tarnica – Halicz – Rozsypaniec – Wołosate. Długa pętla do pokonania, której przejście w lecie trwa około 6,5h.

Zaczęło się od tego, że w nocy zaczął padać obfity śnieg i nie przestawał w ciągu dnia. Dojazd do Wołosatego, który powinien zająć około 40 minut, trwał prawie 2 godziny. Na szlak wyszliśmy dopiero około 11:00. Przez las szło nam się dobrze, chłopaki narzucili takie tempo, że do linii lasu doszliśmy szybciej niż wskazywały znaki. Jednak już wtedy czuliśmy, że nasz plan raczej się nie powiedzie i po wejściu na  Tarnicę będzie czekać nas schodzenie tym samym szlakiem.  

Bieszczady zima

Bieszczady zima

I oczywiście nasze prognozy okazały się trafne. Silny wiatr, śnieg, notorycznie zasypywany szlak, zaspy i słaba widoczność. Znaliśmy już to wszystko z poprzedniego dnia, więc nawet nie pomyśleliśmy o odwrocie. Walcząc ze świeżym śniegiem, dotarliśmy do przełęczy pod Tarnicą i przyszedł czas na zadanie sobie pytania co dalej?  Ciężko było nam pogodzić się z myślą, że nasz plan nie ma sensu. Przed nami byłoby jeszcze kilka godzin marszu w głębokim śniegu, a co gorsza po zmierzchu. Rozsądek wziął górę i zdecydowaliśmy się wejść na Tarnicę i uciekać na dół. Z perspektywy czasu zgodnie stwierdziliśmy, że to był dobry wybór.

Bieszczady zima

Na Tarnicy widoków nie było, ale był krzyż cały oblepiony śniegiem z lodem, był silny wiatr i było mnóstwo satysfakcji, że udało nam się dojść w takich warunkach. Po 10 minutach na szczycie i krótkiej sesji w uderzającym w oczy śniegu, zaczęliśmy schodzić w dół. Po drodze na szlaku, którym przechodziliśmy, zobaczyliśmy gruby konar drzewa, który załamał się pod naporem śniegu. No nie powiem, otuchą to nas nie natchnęło, ale na pewno dodało energii do szybszego schodzenia. W Wołosatym znaleźliśmy się już po zmierzchu, w bardzo szybkim czasie i wróciliśmy na Sylwestra.

Moje największe górskie wyzwanie – Rawki

Rawki znaliśmy z poprzedniego wyjazdu. Na Małą Rawkę prowadzi stromy, ale szybki szlak. Trzy lata temu był cały oblodzony i z tego względu wejście nim było dużym wyzwaniem. Tym razem też nie był dla nas bułką z masłem. Od pewnego momentu trzeba było mocno torować w świeżym śniegu, w którym ciągle się zapadaliśmy. Po drodze spotykaliśmy turystów, którzy opowiadali o bardzo trudnych warunkach na górze. Niezrażeni poszliśmy dalej.

Po wyjściu z lasu poczuliśmy się jak himalaiści. Wiatr był najsilniejszy z wszystkich ostatnich dni. Padał cały czas obfity śnieg, przysypując nasze ślady. Co chwilę zapadaliśmy się po pas. Tu już lekkim wyzwaniem było dla nas znalezienie szlaku. Trudno nam było wypatrzeć kolejne tyczki wyznaczające szlak, więc częściowo musieliśmy iść na wyczucie. Po dłuższym czasie uporaliśmy się z tym odcinkiem i weszliśmy na szczyt Małej Rawki. Z resztą, najlepiej naszą drogę zobrazuje Wam ten filmik:

Tu padł pomysł, żeby iść dalej na Wielką Rawkę. Realnie oceniliśmy sytuację, wyznaczyliśmy sobie godzinę, o której zawrócimy ze szlaku i ruszyliśmy. Szliśmy grzbietem w głębokim śniegu i wietrze. Po kilkuset metrach weszliśmy do małego lasku, w którym śnieg był na tyle wysoki, że nie raz mieliśmy problem z przejściem pod gałęziami, które uginały się pod ciężarem puchu.

Po wyjściu z lasku zobaczyliśmy znak LAWINY, nie zrezygnowaliśmy jednak i poszliśmy w kierunku zbocza Wielkiej Rawki. Tu miałam moment, w którym się przestraszyłam. Spotkana chwilę wcześniej tabliczka, również nie pomagała. Zbocze było pod niebezpiecznym stopniem nachylenia, lubianym przez lawiny. Po kilku minutach strachu doszliśmy jednak znowu na grzbiet i mozolnie przedzieraliśmy się dalej w stronę szczytu. Doszliśmy do słupa, który jest pozostałością po dawnym stanowisku geodezyjnym i zatrzymaliśmy się, aby omówić sytuację. Do szczytu mieliśmy około 5 minut, według czasu letniego. Niedużo, ale robiło się już coraz ciemniej i chociaż po raz drugi podczas tego wyjazdu ciężko było się z tym pogodzić, postanowiliśmy zawrócić.

Dojście do Małej Rawki to ta sama walka ze śniegiem, co w przeciwnym kierunku. Oczywiście naszych śladów nie było już zupełnie widać, jednak tu szlak był oczywisty i dojście do Małej Rawki nie przysporzyło nam problemu. Większym wyzwaniem było zejście na dół. Szlak był kompletnie niewidoczny, a pójście na azymut nie wchodziło w grę przez rosnącą kosodrzewinę i ogromne zaspy. W pewnym miejscu zawiesiliśmy się, nie mieliśmy pomysłu jak prowadzi szlak, ale udało się. Jakimś cudem kolega wypatrzył miejsce, którym można bezpiecznie zejść. W tym samym czasie drugi kolega przedzierał się przez zaspy po pachy – przejście 20 metrów zajęło mu kilka, jak nie kilkanaście minut. Gdybyśmy przyszli tu 10 minut później, mielibyśmy spory problem. Do lasu weszliśmy po zmroku.

Po dojściu do lasu poszło już sprawnie, szybko zeszliśmy z góry do schroniska, a stąd jeszcze 20 minut przez otwartą przestrzeń do parkingu. Zmęczeni, ale szczęśliwi wsiedliśmy do auta. Wszyscy czuliśmy się usatysfakcjonowani dzisiejszym wyjściem, bo daliśmy radę i zwiększyliśmy swoje doświadczenie w trudnych górskich warunkach.

Parę słów na koniec

Pewnie znajdą się wśród Was tacy, którzy potępią nasze zachowanie i nazwą nas głupimi i nieodpowiedzialnymi. Weźcie jednak pod uwagę, że nie szliśmy na ślepo, realnie ocenialiśmy warunki, nasze siły i umiejętności. Wśród nas były osoby doświadczone, jak Maciek czy Rower, którzy posiadają wiedzę na temat gór zimą, zarówno teoretyczną, jak i praktyczną. Byliśmy ponadto dobrze przygotowani pod kątem sprzętu, prowiantu, zabezpieczenia przed zimnem. Oczywiście to wszystko czasami nic nie znaczy, nawet doświadczeni taternicy popełniają błędy albo po prostu padają ofiarą nieszczęśliwych okoliczności.

Pamiętajcie jednak, że góry zimą to zupełnie co innego niż przebieżka latem. Bieszczady, które na ogół są mało niebezpiecznymi górami, w zimę potrafią całkowicie zmienić oblicze. Śnieg, mróz, mała widoczność czy też lawiniaste stoki – to wszystko zamienia czasami sielankę połonin w górskie wyzwanie. Proszę Was więc, nie wybierajcie się, kiedy jesteście niepewni swoich umiejętności czy też przygotowania. Najlepiej rozpoczynajcie swoją górską przygodę z kimś doświadczonym, kto zwróci Wam uwagę na drobiazgi, których niedopilnowanie może doprowadzić do przykrych konsekwencji.

Bieszczady zima

A na koniec ze szczerym sercem chcę Wam polecić dwa miejsca – karczmę Paweł Nie Całkiem Święty. Byliśmy tu trzy lata temu i jadąc w tym roku byliśmy pewni, gdzie zjemy nasz noworoczny obiad. Punkt obowiązkowy! Drugim miejscem jest Osada Magury, w której nocowaliśmy – fajne domki z widokiem na Połoninę Wetlińską i sauną. Idealne na sylwestrowy pobyt. Minusem jest tylko to, że znajduje się na samym początku pasa połonin, więc dotarcie do szlaku zajmie więcej czasu.