Jak wspomniałam w moim pierwszym wpisie, będzie mowa o Australii. Krainę kangurów, misi koala i possumów „liznęłam” w styczniu. Nie lubię mówić, że byłam w Australii, bo to jest jedno wielkie wyolbrzymienie tematu. Zobaczyłam może 1% z tego, co zobaczyć można (a może i tyle nie). Jednak dzięki temu wyjazdowi wiem, że chcę wrócić, żeby przejechać się prawdziwym australijskim outbackiem, poznać bardziej dzikie, wschodnie oblicze kontynentu, no i spotkać kangura (tak, tak, byłam tam i nie widziałam kangura na własne oczy, hańba!).
Jednak, żeby nie było, że nic nie widziałam i niczego nie doświadczyłam… mieszkałam w Melbourne, czyli w najprzyjemniejszym mieście do życia na świecie. No cóż, życie tam jest naprawdę chillowe, a położenie… bajka. Piękna Beach Road ciągnąca się wzdłuż zatoki Port Phillip, sama zatoka i plaże, plaże, plaże… Robiące wrażenie city z pięknymi alejami i ogromny West Gate Bridge, z którego rozciąga się niezapomniany widok na zatokę właśnie. Odwiedziłam też Sydney i się zakochałam! Na widok tego miasta można by wykrzyknąć AMAZING! Żeby nie było, że będąc tam obijałam się tylko po miastach. Byłam w Fort Nepean i Cape Schanck, ale o tym później. To właśnie w Australii widziałam najpiękniejszy zachód słońca i przeżyłam najcudowniejszy poranek. I to właśnie tam zdecydowałam, że będę poznawać świat tak na 100%.

To tyle tytułem wstępu do opowieści o mojej małej wycieczce do Australii, do następnego razu!

Pozostałe wpisy o Australii: